W
upalną sierpniową niedzielę zabrałem ją na przedmieścia. Tam, skąd nie
ma żadnych szans na ucieczkę. Było gorąco i pusto, bo nikt tam nie
przyjeżdżał, a mieszkańcy przedmieść nie wychodzili z domów. Pokazałem
jej wymarłe ulice, zamknięte furtki do ogrodów, pokazałem jej upał i
zupełnie puste niebo. W karczmie na przedmieściach jedliśmy soczyste
kurczaki, popijane piwem z butelki, a potem ja mówiłem:
wróciłem tutaj, bo nie mogłem nie wrócić. Znowu tu jestem. Mój pierwszy
dzień w tym mieście mija z tobą. Jest więc kara i jest nagroda. Jest
świat, a potem świata nie ma. Jest zapach, lecz i on się ulatnia, są
kształty, ale i one też się rozmywają w gorącym, drgającym powietrzu.
Jestem ja, a potem nie ma mnie wcale. Żółć słońca powoli ciemniała.
Gorąca zupa powietrza stygła leniwie. Jej ciało zaczęło odczuwać wyraźne
zmęczenie. To było zmęczenie na pokaz, specjalnie dla mnie. Po raz
pierwszy od dawna zrobiła coś specjalnie dla mnie. Miała sukienkę w
kwiaty i było jej w tym do twarzy, a jej twarz stawała mi się coraz
bardziej obca. Ja byłem zmęczony zawsze, od lat cierpiałem na ciągłe
zmęczenie, lecz nie umiałem się zregenerować. Zamiast leżeć i odpoczywać
od świata, jechałem na przedmieścia - tam, gdzie nie ma nic i to jest
jedyna sensowna rzecz, która istnieje. Stałem przed nią wiecznie
zmęczony, jadłem pieczonego kurczaka, mówiąc: jeśli pozwolę ci odejść,
niech spadnie na mnie klątwa. W suchym upale przedmieścia, w horrorze
nostalgicznej pustki, łatwo pozwoliłem jej odejść. Już zaczynało
szarzeć. Nad pustą dzielnicą, nad niskimi klockowatymi domkami z
wyschniętymi ogrodami pomarańczowiało i granatowiało. Nie wiadomo skąd
nagle przysunęły się ciemne chmury, z których nigdy nie spadnie deszcz.
Miały ostre kontury, jak namalowane albo wycięte z brystolu. Wszystko
wokół wydawało mi się wycięte z tektury - jak jej sukienka w kwiaty. Jak
moje słowa, jakby wycięte z jakiejś piosenki. „Najsmutniejsza piosenka na koniec”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz