Chyba
rozumiem Twoją poMaroczność. Czasem wszystko wokół nas jest „tak”, tak
bardzo „tak”, że aż „nie”. Ale skoro jesteśmy przy słowie „rozumiem”. Chciałbym
napisać do Ciebie coś, co można by zatytułować –„Zrozumieć kosę”.
Kosiłem. Trawę. Ale z użyciem takiej zwykłej kosy,
która ma łukowe ostrze, drąg zwany dalej kosiskiem, a do połączenia jednego z
drugim służy pierścień i klin. Jakoś nie było okazji, bym Ci się z tego
zwierzył – ale umiem kosić. Umiem też tę kosę klepać i ostrzyć. Mam i owszem
również kosę spalinową i elektryczną. Ale mam i tę. Nazywam ją Bartoszką. Od
imienia niejakiego Głowackiego, który - jak historyczna legenda niesie - taką
kosą na sztorc osadzoną onegdaj wiele interesujących ran nieprzyjaciołom naszym
zadał. Czasem też myślę sobie, że jak mnie wszystko „to-tu” (wiem, wiem - bez
polityki) wkurzy – osadzę i ja swoją Bartoszkę na sztorc i ruszę w kierunku
Warszawy. Ale to takie sny o potędze. Potędze wyobraźni.
Wróćmy do kosy. Kosić nauczył mnie mój dziadek.
Dziadek mój Franciszek był mądrym człowiekiem i wiedział, że nie nauczy kosić
takiego podrostka, jakim wówczas byłem. Ale znał dziadek wagę słowa „ośmielić”.
I ośmielił. Sprawił, że uwierzyłem, że to jest możliwe. Bo najpierw dał mi tę
kosę do ręki. To już była ogromna nobilitacja, bo dotychczas dotykanie kosy
przez dziecko było zagrożone karami cielesnymi. Potem pozwolił mi poczuć jej
ciężar. Bo niosłem ją na ramieniu, jak prawdziwy kosiarz spory kawałek.
Stanęliśmy - dziadek, kosa i ja na skraju ciągnącego się po horyzont pola koniczyny.
Spróbuj – powiedział dziadek Franciszek. I uśmiechnął się prawie
niewidocznie. A że uśmiechał się kilka razy w roku – ośmielił. Rozpocząłem swój
taniec z kosą. Prawie dotykalnie odczuwałem zdziwienie koniczyny. Prawie
słyszałem chichot pszczół. Pamiętam tylko, że moje stopy odruchowo cofały się w
obawie przed amputacją. Kiedy cały mokry od potu spojrzałem wokół zobaczyłem
kilka metrów kwadratowych zmierzwionej niemiłosiernie koniczyny. Spojrzałem
niepewnie na dziadka Franciszka. Uśmiechnął się po raz drugi i powiedział – Odpocznij.
Poczułem, że jestem za mały, za słaby, ale czułem też radosną prawie-pewność że
to, że ja będę kosił, jest możliwe. Kiedy uspokoiłem oddech i wiatr osuszył
mnie z potu, dziadek ułożył moje małe ręce na kosisku, potem swoimi ogromnymi
rękami chwycił te moje wraz z kosiskiem i kazał mi stanąć moimi małymi
trampkami na wierzchu swoich wielkich butów i ruszyliśmy. Kosiło „nam” się
pięknie. Koniczyna, sama z godnością żegnała się ze swoim pionowym życiem i
układała się w równy pokos – gotowa do dalszego paszowego i nasiennego
życia.
Kiedy wiele lat później, już dorosły stanąłem z
własną kosą przed morzem trawy - już umiałem kosić. Potem, posiłkując się
głębokim wykształceniem technicznym, próbowałem zrozumieć zasadę działania
kosy. Dziś umiem, z użyciem takich pojęć jak „kąt natarcia” itp. wyjaśnić
działanie kosy. Ale przy koszeniu pomaga to niewiele. Tak sobie myślę, że jest
w nas i powinien być jak najdłużej taki obszar zjawisk i rzeczy, których nie
rozumiemy, a pojmujemy jedynie. Jedynie i aż. I to nam powinno wystarczyć. Bo
ten obszar to taki obszar naszego człowieczego - względem Rozumu –
bezpieczeństwa. Ja pamiętam z mojej młodości - nie wiem, czy nie za sprawą
mojego dziadka Franciszka - takie półżartobliwe porzekadło – Rozumiem, tylko
pojąć nie mogę.
Tak to przy kosiemi
myślało się
Nie wiem dlaczego, Imagine. Na pewno nie z powodu
zbliżającej się pory żniw. Twoje bowiem dotychczasowe coroczne zaangażowanie w
akcję żniwną uważam za wystarczające i zgodne z Twoim wykształceniem. Może
właśnie do Twojego wykształcenia się odwołując – na różnice między „rozumiem” a
„pojmuję” zwróciwszy uwagę – podzielić się tym odkryciem spieszyłem.
Andryou
PS Wybacz, że
do spraw zawartych w Twoim liście
się nie odnoszę
ale koszę
ale się odniosę
jak odstawię kosę.